Dom kolekcjonera, czyli co zbiera australijski architekt, miłośnik obrazów i krzeseł

Wydawałoby się, że tyle dzieł sztuki i ikon designu pod jednym dachem można zgromadzić tylko w muzeum. A jednak! Architekt z Australii wybudował dom dla siebie, 95 designerskich krzeseł i zbioru abstrakcyjnych obrazów.

Duża, niebotycznie wysoka przestrzeń tętniąca feerią jaskrawych kolorów i dziennym światłem tonie w zieleni podmiejskiej dzielnicy Melbourne. Stalowa konstrukcja i przeszklone ściany rytmicznie dzielone szprosami przypominają magazyn lub ogromną szklarnię. Budynek, o nieco surowym, fabrycznym charakterze, wyróżnia się wśród nobliwych wiktoriańskich zabudowań. Czerwone dwuskrzydłowe drzwi, zazwyczaj rozpostarte szeroko na oścież, zapraszają do środka.

Już od progu witają słynne Pantony, najbardziej znane plastikowe krzesła świata. Równo ustawione za stołem, niezmiennie zachwycają pięknymi kolorami i nowoczesnym kształtem, choć mają już ponad 50 lat. Takich perełek z pierwszych stron podręcznika designu jest tutaj znacznie więcej. Właściwie nie sposób się o nie nie potknąć. W jednym rogu Nimrod Chair o futurystycznej formie, tuż obok falująca, organiczna bryła słynnego Rocking Chair, nieco niżej elegancka, gabinetowa Barcelona. Frank Gehry, Verner Panton, Knoll, Vitra, Eero Aarnio, Herman Miller, Cassina... Słynne nazwiska przeplatają się z nazwami najprzedniejszych producentów. Pośród nich, jak w wystawowej gablocie, dystyngowany pan przekłada równo ułożone tomy albumów, zapewne o sztuce.

Kto tu mieszka? John Henry, architekt, kolekcjoner sztuki i designu, właściciel pracowni John Henry Architects. Gdzie? Eltham, przedmieścia Melbourne w Australii. Metraż: ok. 200 m2.

Jednak pod dostojną postawą sześćdziesięciolatka kryje się natura szalonego kolekcjonera, który, jak sam przyznaje, popadł w uzależnienie od zbieractwa. Pierwsze symptomy tego szaleństwa pojawiły się już w czasach wczesnej młodości, kiedy jako nastolatek zaczął regularnie odwiedzać Hamilton Art Gallery. Jeden z niewielu wówczas ośrodków edukacyjno-kulturalnych w Melbourne, do tego posiadający pokaźny zbiór malarstwa i bogatą kolekcję sztuki dekoracyjnej, przyciągał młodego Johna jak magnez. Bywał tam tak często, że wpadł w oko dyrektorowi, który okazał się jego pierwszym mentorem. To on pokazał mu sztukę przez duże "s" i nauczył odróżniać prawdę od fałszu. John przepadł z kretesem. Dobrze zaprojektowane budynki, pięknie urządzone wnętrza, świetne meble stały się jego wielką pasją na zawsze.

- Lubiłem rysować, więc postanowiłem, że zostanę architektem - wspomina John. - W ten sposób spełniłem marzenie ojca. Jego rodziców nie było stać na sfinansowanie studiów, ojciec budował więc kościoły i pochłaniał książki o architekturze. To on zafascynował mnie dziełami Franka Lloyd Wrighta, jednego z najważniejszych architektów modernistycznych - tłumaczy.

Podczas studiów John wiedziony chęcią zgłębienia wiedzy o designie zapisał się na fakultet z projektowania krzeseł. Pomimo że nie przepadał za rzeźbą, podziwiał rzeźbiarską formę, którą można wydobyć z czterech nóg i prostego siedziska. Podziwia je do dziś - designerskie krzesła, które wyszły spod ręki modernistycznych i współczesnych sław, tworzą w jego kolekcji niebagatelną listę blisko stu sztuk. - Każde z nich jest inne, każde ma inną historię. Są dla mnie jak członkowie rodziny - śmieje się John, opowiadając o swoich zdobyczach. - Odwdzięczają mi się pięknie. Ja dałem im dom, a one stworzyły w nim fantastyczną galerię osobliwości.

Zaczynał od aukcji internetowych, które wciągnęły go jak narkotyk. Godzinami przesiadywał na eBayu, wypatrując okazji. Kupował nie tylko meble, ale i obrazy, głównie australijskich abstrakcjonistów. Ostre, wibrujące kolory op-artowskich dzieł urzekły go bez reszty. Wkrótce jego mieszkanie okazało się za małe dla wciąż rosnącego arsenału krzeseł i płócien. Ponieważ nie potrafił się z nimi rozstać, rozstał się z domem i postanowił wybudować większy. Dom dla dzieł i dla siebie. Kupił kawałek lasu, w Eltham, niedaleko Melbourne. Podmiejska dzielnica nazywana zielonymi płucami miasta, znana z licznych stref zieleni i bujnie obsadzonych drzewami ulic, wydała mu się odpowiednia. Tylko dom, który nabył wraz z lasem, był zbyt skromny, niewielki bungalow z jedną sypialnią, usytuowany z boku ulicy. Postanowił go zachować jako domek letniskowy dla gości, a dom mieszkalny wybudować nieco niżej, w wąwozie.

- Wszystko wymyśliłem sam od zera. Narysowałem projekt, jednak rzeczywistość nieco mnie przerosła. Budowa domu okazała się zbyt droga. Zaprzyjaźniona ekipa budowlana przekonała mnie do zakupu gotowego szkieletu. Konstrukcja o wymiarach 12 x 18 m kosztowała 10 tys. dolarów i okazała się trafioną inwestycją, chociaż przekształcenie jej w strefę mieszkalną trwało dwa lata. Inspiracją okazała się podróż do Japonii. To właśnie tam, w trakcie pracy nad przebudową lobby Hotelu Imperial, odkrył zależność pomiędzy światłem a przestrzenią i dynamiczną relację pomiędzy poziomami pięter. Takie rozwiązania zastosował w Eltham. Specjalne platformy zawieszone na różnych wysokościach okazały się idealną przestrzenią ekspozycyjną dla kolekcji krzeseł, które teraz dumnie prezentują swe wdzięki, lekko lewitując nad surowym klepiskiem.

- Budowałem dom, żeby w nim zamieszkać, ale szybko spostrzegłem, że świetnie nadaje się na galerię. Wysokie ściany prosiły się, żeby wieszać na nich dzieła sztuki, a rozległa przestrzeń była idealna na salon wystawowy. Proste, surowe elementy architektoniczne, takie jak spawane stalowe poręcze czy nieco chropowate metalowe schody, okazały się wyrafinowanym tłem dla dzieł.

Tak oto starszy pan, projektujący komercyjne budynki, stworzył z miłości do sztuki i designu niezwykły dom-galerię, wyglądającą niczym ekscytujący kolorowy plac zabaw dla dorosłych.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.