Ogromna przestrzeń nigdy się nie marnuje. - W weekendy zwykle biega po naszym domu kilkanaścioro dzieciaków. Poruszają się jak ławice ryb - mówi Trevyn McGowan, która sama jest mamą piątki w wieku od trzech do dziewiętnastu lat. Urodziła się w Johannesburgu, największym mieście Republiki Południowej Afryki, ale jako młoda dziewczyna wyemigrowała do Londynu, gdzie została na ponad 20 lat. To tam stawiała pierwsze kroki jako projektantka wnętrz, tam też poznała i poślubiła rodowitego Brytyjczyka Juliana, dziś znanego scenografa teatralnego.
Nad Tamizą ich kariery rozwijały się błyskawicznie, a rozwój rodziny dotrzymywał im kroku: pierwsza trójka dzieci urodziła się na Wyspach. Julian angażował się w ambitne sceniczne przedsięwzięcia, Trevyn przyjmowała coraz więcej zleceń, projektując m.in. dla Rachel Weisz, Clive'a Owena i Petera Gabriela. Biegała ze spotkania na spotkanie, szkicowała, nadzorowała i oczywiście razem z Julianem wychowywała dzieci. Po kilku latach takiego życia złapali zadyszkę. Chwytali oddech tylko na corocznych wakacjach spędzanych u rodziny Trevyn w RPA.
To właśnie na jednej z afrykańskich wycieczek natknęli się na ten nadmorski dom. Sam budynek - nic nadzwyczajnego; ot, skromny bungalow na skarpie tuż nad plażą. Ale coś kazało im się zatrzymać. Wrażenie, że znaleźli receptę na swoje kłopoty; że są na końcu świata, a w każdym razie na jego podszewce, w miejscu, gdzie życie płynie innym rytmem, pozwala się dogonić. - Decyzja była szybka, można powiedzieć: wariacko spontaniczna - opowiada Trevyn. - Ale po namyśle wydała nam się bardzo racjonalna, poparta głębokim pragnieniem zmiany. Nie chcieliśmy, żeby dzieci spędzały wolny czas w korkach na tylnym siedzeniu samochodu. Woleliśmy, żeby biegały po plaży. Kochamy Londyn, jego teatry, muzea, atmosferę, ale nam też potrzebny był powrót do życia w dawnym tempie, w starym stylu, bez presji wielkiego miasta.
Kiedy tylko zakończyli swoje sprawy w Londynie, przenieśli się do RPA i zaczęli planować. Wreszcie mogli poznać lepiej nowe miejsce i zastanowić się, jak wykorzystać jego potencjał. Wilderness to niewielka osada: zaledwie kilkaset willi wzdłuż szerokiej białej plaży i na stokach okolicznych wzniesień. Miasteczko jest wciśnięte w wąski korytarz lądu między oceanem a Parkiem Narodowym Wilderness - fascynującą kombinacją zielonych wzgórz, lagun, jezior i rzek. W okolicy są świetne trasy kajakowe, rowerowe i piesze, można wynająć konia, jacht lub paralotnię. Dla aktywnej rodziny z dziećmi to raj na Ziemi. Postanowili rozbudować dom i osiąść tu na stałe.
Po odrzuceniu kilku architektonicznych propozycji niewypałów sami zabrali się za projektowanie. - Bardzo się różnimy. Julian to kreatywny wizjoner, rzuca pomysły, a ja je racjonalizuję, nadaję im bieg i dynamikę.
No, chyba że w czymś się nie zgadzamy, wtedy bywa bardzo głośno - śmieje się Trevyn. Ale zaraz dodaje: - Świetnie się uzupełniamy. Nie sądzę, żeby każde z nas osobno mogło osiągnąć tyle, ile udaje nam się razem.
Działając ręka w rękę, w rok zmienili skromny nadmorski pawilon w szklaną strukturę, w której zacierają się granice przestrzeni. Całkowicie przerobili stary dom, a do jego bocznej ściany dobudowali trzypoziomową wieżę. Na najwyższym piętrze salon, niżej - przestronne gabinety z wyjściem na taras i basen, na dole pokoje gościnne. W starej części znalazły się sypialnie, łazienki i ogromna jadalnia, którą przeszklono i rozbudowano wzwyż.
Wnętrza, co oczywiste, otwierają się na południe, na ocean; pas błękitu za szklanymi ścianami jest jak interaktywna fototapeta. Ale Trevyn i Julian postanowili otworzyć je też na północ. - Mieszkając tu przed przebudową, zrozumieliśmy, jak wiele światła i ciepła przychodzi stąd, od strony wzgórz - tłumaczą. Dlatego dom został prześwietlony na wylot. Dzięki temu ogród od ulicy włączył się do strefy dziennej; na przylegającym do jadalni kawałku trawnika dzieci bawią się, ganiają i biwakują równie często jak na plaży.
Mimo wielu poziomów budynek i jego otoczenie tworzą spójne środowisko. Przestrzeń i światło swobodnie przenikają przez szklane ściany. Wrażenie, jakby błękit oceanu i rośliny spotykały się pod dachem, jakby woda i zieleń przepływały przez pokoje, jest niezwykle silne. - Mamy tu poczucie, że nie jesteśmy tylko widzami, ale że sami stanowimy część widowiska - mówi właścicielka. Lekkie eklektyczne meble współpracują z krajobrazem, tworząc rozsypane po domu archipelagi.
Posadzki z jasnego gresu, bielonego dębu i białej żywicy, a także drewno eukaliptusa, którym wykończono fragmenty ścian, tworzą dla pejzaży naturalne proste ramy. W tej spektakularnej przejrzystej scenerii Trevyn rozstawiła swoje ulubione przedmioty: niezwykłe lampy, wytwory rzemiosła i dzieła sztuki - wszystkie autorstwa lokalnych południowoafrykańskich artystów. I trudno byłoby znaleźć dla nich odpowiedniejsze tło.
Na drewniany taras z basenem można wyjść z jadalni albo z pracowni w dobudowanej "wieży". Na dachu urządzono drugi taras, ze szklaną balustradą.
Fot. Greg Cox/GAP Interiors
Gospodarze kolekcjonują lokalną ceramikę i artystyczne szkło. Na zdjęciach m.in. naczynia Astrid Dahl, Kpando i Michelle Legg oraz butelki ze szkła Davida Reade. Wszyscy artyści pochodzą z Afryki.
-"Mamy tu poczucie, że nie jesteśmy tylko widzami, że sami stanowimy część widowiska".
Fot. Greg Cox/GAP Interiors
Trevyn i Julian McGowanowie z pięciorgiem dzieci.
Gdzie? W Wilderness, RPA.
Metraż: 700 m2.